środa, 25 maja 2016

I

Słyszałem kiedyś, że najtrudniej zawsze jest zacząć. I nie wiem, u mnie to nie działa.
Początki są proste. Ciekawe, świeże i interesujące. Lubię zaczynać, zaczynam często i zawsze robię to z pasją i rozmachem. Później... Później bywa różnie, ale na razie jesteśmy na wstępie.
Bloga jeszcze nie miałam. Często chciałam, ale nigdy nie wiedziałam jak się za to zabrać. Poza tym, wszystkie moje cojeśli nie dawały mi żyć. Cojeśli nikt nie będzie tego czytał, cojeśli zaraz mi się znudzi, cojeśli ktoś mnie znajdzie, cojeśli się tylko zbłaźnię, cojeślicojeślicojeśli... I wiecie co? Kompletnie nic. I gdy już doszłam do tego wniosku, jednym z moich postanowień noworocznych zostało założenie i bardziej lub mniej ambitne prowadzenie bloga.
Więc jestem. I nie wiem, jak to zabrzmi, ale wcale nie jestem tu dla was. To znaczy, super, jeśli jesteście. A jeśli z jakiegoś powodu, którego jeszcze nie potrafię sobie wyobrazić, zostaniecie, będę was kochać już zawsze. Ale jeśli nie zostaniecie, ja będę tu i tak. Dla siebie. I nie będę nic zmieniać, żeby was tu trzymać. Ale i tak, super, jeśli czytacie.
We wstępach na blogach z reguły mówi się coś o sobie. Nie wiem, w jaki sposób takie informacje jak mój ulubiony kolor czy to, ile przysiadów dziennie robię miałyby pomóc wam mnie zrozumieć. Nie wiem też, co mogłabym o sobie powiedzieć.
Nie wiem, kim jestem. Inaczej: nie wiem, czy wiem, kim jestem. Ostatnie kilka (kilkanaście?) miesięcy było dla mnie jednym wielkim?¿¿?¿?? I nie chcę o tym mówić, może jeszcze nie teraz. Tak czy inaczej, pomijając to, jak trudny okres to dla mnie był, to było coś ważnego. Dorosłam i zrozumiałam tyle rzeczy, zmieniłam spojrzenie na świat, zmieniłam się. Czasem jeszcze tęsknię, za tym dzieciątkiem, którym byłam, ale wspominam je coraz rzadziej. Mam za to wrażenie, że moi najbliżsi wzdychają za nim coraz częściej.
Myślę, że jestem tu, gdzie jestem, bo nikt mnie nie rozumie i nikt się nawet nie stara. Mówiąc nikt, wliczam też siebie. Kompletnie nie potrafię nadążyć za tym, co się we mnie dzieje i choć mam wokół siebie ludzi, którzy pomagali mi nieraz, nie potrafię nikomu tego wyjaśnić. Umiem za to wymagać od nich, żeby potrafili i wpadać w dziki szał (furię dzikiej kozy, jak określiła to Inga którejś nocy na campingu w Grimaud dwa lata temu), gdy nie są w stanie sprostać moim oczekiwaniom. Chociaż, podkreślam jeszcze raz, sama sobie nie prostam.
Wczoraj skończyłam 16 lat.
Ta informacja powiedziała wam mniej więcej tyle, że urodziłam się 24. maja 2000r i stąd jesteśmy już kilka kroków do zrozumienia.
Tak, jestem jedną z tych nierozumianych, superdojrzałych nastolatek, które zajmują się głównie wzdychaniem i przewracaniem oczami w reakcji na płytkość rówieśników. Nie zrozumcie mnie źle, ja naprawdę uwielbiam swoich znajomych/kolegów/przyjaciół i spędzam z nimi mnóstwo czasu. No dobrze, ostatnio mniej, ale wciąż świetnie się z nimi bawię. Tylko, gdy nie mam humoru na głupie, nierzadko pijackie żarty i próbuję zmieniać temat na poważniejszy, odbijam się od ściany. Ale pomijając mój wiek, który przecież jest tylko liczbą, na podstawie mojej daty urodzenia możecie już naszkicować sobie jakiś ogólny obraz mojej osoby. Jestem spod znaku bliźniąt, a jeśli siedzicie w tym chociaż trochę, wiecie, że wszystkie bliźnięta są takie same.
A jeśli nie siedzicie w tym w ogóle, są przede wszystkim dobre w słowa. Więc siedzę sobie tak już dłuższą chwilę i składam literki, i zastanawiam się, co jeszcze powinnam nadmienić zanim się podpiszę.
Może wspomnę jeszcze, że bycie nastolatką ostro mnie rozczarowuje. Choćby wczoraj. W czasach Hanny Montany wyobrażałam sobie swoje szesnaste urodziny jako wielkie święto z głośnym popem w tle i pewnie was nie zaskoczę, ale tak nie było. K przetrzymał mnie do pierwszej w nocy, żeby złożyć mi życzenia jeszcze w swojej strefie czasowej. J równo o północy wysłała mi długachnego smsa, w którym obiecywała, że wszystko naprawimy. I wiecie, spotkałam się z nią. I naprawiamy, i wierzę, że najgorsze za nami. B śpiewała mi na przystanku, gdy czekałyśmy na autobus, jadąc na dni otwarte do liceum. X dojechał do nas chwilę później i był tak uroczy że ojojoj. O nim opowiem wam więcej, na pewno, może już następnym razem. Dojechała do nas reszta i choć pokłóciłam się z N, było bardzo miło. Wieczorem wyjaśniłam sobie wszystko z A i było ciężko, ale dałyśmy radę. P nie odezwała się ani słowem i nie żałuję.
Sporo płakałam, ale zawsze dużo płaczę. Dzisiaj jak tylko I wyszła z kościoła (#noshame, jestem z niej bardzo dumna) pojechałyśmy razem świętować nad zalew, chociaż było zimno i wiało jak wściekłe. Swoją drogą, ma urodziny wtedy, kiedy Kamil Stoch i zazdroszczę jej tak bardzo. Reszta czekała już tam na nas z torem i prezentami, co nie zaskoczyło nas w ogóle, ale rozczuliło jak co roku. Oczywiście, wszystko zaplanowała A i gdy przyjechałyśmy była już strzępkiem nerwów. Jest straszną perfekcjonistką. Zresztą, jest skorpionem.
W sumie nawet nie lubię tej zalewowej atmosfery, zwłaszcza, że tą najmniej zalaną z reguły jestem ja, a trzymanie chłopców dwa razy większych ode mnie z dala od wody jest trochę trudne. Bo woda jest lodowata, jeszcze trzy tygodnie temu przymarzała nad ranem i kąpiele pod wpływem są raczej niewskazane. Opalać się też nie zamierzłaam, słońce pojawiało się i znika, ale dzisiaj chciałam jechać. Nie ma jeszcze sezonu, kąpielisko jest zamknięte, a zalew praktycznie nasz. Puściliśmy muzykę z głośnika telefonu i kilka godzin zleciało nie wiadomo kiedy. Z dnia na dzień coraz bardziej klarują nam się plany na wakacje.
Widzicie, zaczynanie jest proste. Chciałam tylko krótko oznajmić, że zaczynam, a wyszedł mi całkiem ładny monolog. Jeśli nie zapomnę, odezwę się niedługo i opowiem wam trochę o mojej grupie nadętych dupków, walce z ocenami rocznymi albo tym, co akurat wtedy będzie irytować mnie najbardziej. A jeśli zapomnę, kiedyś i tak znajdę tego bloga, i najwyżej zacznę jeszcze raz.
Po raz pierwszy na swoim pierwszym blogu,
M.