wtorek, 2 sierpnia 2016

VI

zastanawialiście się kiedyś nad tym, jak szybko, łatwo i po cichu możecie stracić kogoś, kto kiedyś był dla was wszystkim? nie znajdujecie tego wręcz kurewsko zabawnym, jak nie wiadomo kiedy osoba, której mówiliście o wszystkim staje się kimś, z kim nie chcecie rozmawiać nawet o pogodzie? zdarzyło się wam tak, że człowiek, któremu jeszcze chwilę temu ufaliście na tyle, żeby zadzwonić do niego nad ranem i opowiadać o najgorszych lękach, nie wie nawet, gdzie właściwie jesteście? spojrzeliście kiedyś w oczy, które nieraz wydawały się wam jedynym pewnym punktem na całym wielkim świecie i nie dostrzegliście w nich nic znajomego? słyszeliście ten jeden Śmiech, dla którego, mówiliście sobie zawsze, warto męczyć to wszystko i czuliście, że nie ma i już nigdy nie będzie mieć nic wspólnego z wami? przypominacie sobie plany, które nigdy nie dojdą do skutku?
czujecie czasem, że najbardziej na świecie potrzebujecie listy bliskich wam osób, tylko po to, by ze stoickim spokojem wykreślać kolejne nazwiska? ilu z nich zareagowałoby wzruszeniem ramionami? a ile torturowałoby was, cytując piosenki, które sami im pokazaliście, mówiące o tym jak bardzo tęsknią? doświadczyliście uczucia, jakbyście nagle w środku nocy otworzyli oczy i obudzili się otoczeni obcymi ludźmi? staliście kiedyś, patrząc z wysokiego budynku czy na powierzchnię morza i myśleliście o tym, jak mały ułamek wszechświata zauważyłby wasze zniknięcie? zastanawiacie się czasem, poza wszystkimi ostrymi suicidal thoughts, jak zareagowałby wasz ułamek wszechświata, gdybyście właśnie wtedy rzucili się z tego budynku czy w to morze? żałowaliście później, że tego nie zrobiliście?
znacie wrażenie, że najważniejszy element waszego świata wydaje się całkiem nie pasować do układanki? czujecie się  czasem jak puzel z innego pudełka?
ile razy zaczynaliście długą wiadomość, a potem kasowaliście całą bez mrugnięcia, wiedząc, że to i tak nie miałoby sensu? wychodziliście z domu pod byle pretekstem, żeby usiąść na ziemi pięćdziesiąt metrów dalej i po prostu pobyć chwilę samemu? wyłączaliście telefony żeby nikt was na pewno nie znalazł? czy ktoś szukał? izolowaliście się od wszystkich tylko po to, by nikt nie odizolował was?
co robicie, gdy jest pierwsza w nocy, jesteście na imprezie, w pokoju pełnym ludzi i czujecie się całkiem samotni? co robicie, gdy osoba, której słuchaliście długie lata, otwiera usta, a cichy głos w waszej głowie każe jej się zamknąć? co robicie, gdy wasze ulubione oczy stają się kompletnie obce? co robicie, gdy przyjmujecie zaproszenie tylko z grzeczności i żałujecie trzy minuty po wyjściu z domu? co robicie, gdy postać, którą widzicie w lustrze w swoim pokoju i bardzo lubicie, okazuje się całkiem inna, gdy ten pokój opuszcza?
zastanawialiście się kiedyś nad tym, jak łatwo, szybko i po cichu możecie stracić kogoś, kto kiedyś był dla was wszystkim?


chciałbym tylko, żeby wiedział, że to nie przyszło z dnia na dzień. żeby wiedział, ile mnie to kosztowało. żeby wiedział, że ktoś w końcu musiał to zrobić. żeby wiedział, że czułam, że to nadchodzi, ale długo odsuwałam to od siebie. żeby wiedział, że mimo wszystko miałam nadzieję, że w tym przypadku uda nam się coś zdziałać. żeby wiedział, że myślałam, że będziemy próbować bardziej. żeby wiedział, że okropnie mi przykro i nie wyobrażam sobie siebie bez niego, ale niczego nie cofnę.

poniedziałek, 11 lipca 2016

V



Mam nadzieję, że jak zawsze wyłączyłeś internet na noc i cię to nie obudzi, ale jest 2.11, a ja nie mogę spać i muszę gdzieś wypuścić to wszystko co mi się teraz dzieje, a jest za długie na twittera, a jestem zbyt zmęczona żeby pisać to po angielsku na tumblrze. 
Śpi u mnie Mala. Zasnęła jakieś 15 minut temu, bo opowiadała mi różne rzeczy, o których nie miałam pojęcia, a były dla niej ważne. Zanim zasnęła złapała mnie za rękę i jak tylko próbuję ją ruszyć zrywa się przez sen i ściska mocniej. Chociaż wiem, że śpi, bo gdyby nie spała to by co dwie minuty pytała czy śpię i mówiła coś jeszcze. I tak sobie na nią patrzę, bo nie pozwoliła mi zasłonić okien i aż mnie coś ściska, bo wygląda tak delikatnie i ja tak bardzo ją kocham. I zastanawiam się, czy ona wie. Bo potrafię być dla niej naprawdę straszna, a ona wszystko bierze tak do siebie (ma to po mamie). I myślę sobie o tych wszystkich razach (nie wiem, czy tak się mówi), gdy przeze mnie płakała i najchętniej bym ją teraz obudziła i przeprosiła. Jeszcze shuffle w telefonie próbuję mnie zabić i poszło "A Little Too Much". I pomyślałam o tym wszystkim, przez co ona jeszcze będzie musiała przejść. Wczoraj mama piekła babeczki i ona weszła do kuchni i zaczęła płakać, bo "pachniało tak jak wtedy, gdy Michał żył". Boję się, że gdy coś się stanie komuś, kto jest nam obu jeszcze bliższy, ona sobie nie poradzi. I boję się, że kiedyś przestanie radzić sobie sama ze sobą. Że będzie płakać po nocach w poduszkę, bo będzie się czuła niewystarczająco dobra. Wiem, że tak będzie, bo chyba każdy kiedyś przez to przechodzi, ale no, serduszko mi pęka jak pomyślę. I boję się, że to będzie trochę przeze mnie. Boję się, że będzie próbowała być taka, jak ja zamiast być sobą. I boję się, że nie będzie wiedziała kim jest. I im dłużej myślę o tym, jak bezwzględny będzie dla niej cały świat i ona sama, tym bardziej jestem pewna, że ja powinnam być dla niej wyrozumiała. Że powinnam być dla niej kimś takim, kogo ja potrzebowałam w jej wieku. I przeraża mnie to trochę, bo brzmi jak Poważne Zadanie dla Dojrzałej Osoby i nie wiem, czy mnie nie przenośne. I boję się, że rano zapomnę albo wyśmieję to wszystko nad czym teraz myślę i znowu nic się nie zmieni. Więc nie wiem, piszę ci to, żeby mieć jakiś dowód na to, że serio tak myślę? Nie wiem czy to ma jakikolwiek sens. Może to przez to że spałam 3 godziny i kofeina wyżera mi mózg.
A tak w ogóle to piszę to jedną ręką, bo drugą mam zajętą i upłakałam się jak głupia, a nie mam jak wstać po chusteczki i -
I przepraszam cię bardzo, że ci tak truję. I wiem, że pewnie średnio cię to obchodzi i rano będziesz się przez to głupio czuł i będziesz próbował coś odpisać, żeby mi poprawić humor, ale ja rano będę już totally fine (oprócz tego, że będzie mi TAK głupio, że to wysłałam), więc plis, nie przejmuj się. Ale jakoś nie wiem, wiem, że nie będziesz zły i że (chyba) mogłam ci to napisać,a naprawdę potrzebowałam. I dziękuję ci bardzo, i dobranoc jeszcze raz.

taką wiadomość wysłałam K dzisiaj w nocy i myślę, że to pięknie obrazuje moje relacje zarówno z nim, jak i Malą, moją prawie jedenostoletnią siostrzyczką. a że moje wakacje nie przynoszą na razie nic nowego czy wartego opisania, zostawiam to tutaj razem z krótką notką, że kocham ich oboje.

czwartek, 23 czerwca 2016

IV

jest 21.53, i całkiem ładny wieczór, tylko nie pada. K nazwał to zdanie "największym bullshitem jaki kiedykolwiek słyszał" ale tak właśnie to widzę. gdyby padało wieczór byłby piękny.
tak czy inaczej, siedzę na tarasie w bujanym fotelu swojej mamy i próbuję wzbudzić w sobie chociaż odrobinkę smutku czy nostalgii. cały dzień było obrzydliwie gorąco i czułam że zrobi mi się niedobrze jak tylko wystawię paluszek za okno dostanę jakiegoś ciekawego podrażnienia. dopiero teraz odważyłam się wyjść. nadal nie jest chłodno i wciąż nie bardzo mam czym oddychać ale przynajmniej już nie świeci. słońce przed chwilą zaszło i niebo nade mną jest granatowe, ale w oddali jeszcze żółte. mój dzielny pies obronny ujada gdzieś przed domem, słyszę ją nawet przez słuchawki. od czasu do czasu muzykę przerywa cichy brzdęk powiadomienia o wiadomości od K, który pakuje się właśnie i strasznie histeryzuje. Mala kuli się tuż obok na krześle wędkarskim (właśnie w tej chwili próbowała poprawić oparcie i odpadło) i odkąd tu przyszła trajkocze. nie wiem, czy wie, że jej nie słucham, od czasu do czasu śmieję się, żeby dotrzymać jej kroku. wiem, że potrzebuje mojej uwagi. obdarzenie jej nią to jedno z moich wakacyjnych postanowień.
patrzę w górę i próbuję dowalić sobie faktem, że wakacje zaczynają się jutro. jutro po raz ostatni wejdę do klasy z ludźmi, z którymi w jednej klasie siedziałam całe życie. nigdy więcej. tylko jutro. kocham ich wszystkich nad życie, ale nie potrafię zmusić się do choćby skrzywienia twarzy nad tą myślą.
kończę jutro szkołę, której, jak byłam pewna, końca miałam nie dożyć. nieraz myślałam że ten dzień nie nadejdzie. albo że ja go nie zobaczę. wiecie, ten dzień, który jest jutro.
siedząc sobie (teraz już całkiem sama, nie licząc K wiszącego cichutko na telefonie gdzieś tam w Anglii) za swoim domem czuję się lepiej niż kiedykolwiek przez ostatnie trzy lata. tu mogłabym wam o nich opowiedzieć, ale nie wiem, jak bym to zniosła. kiedyś wam powiem. jak już nabiorę do tego dystansu. chcę tylko, żebyście wiedzieli, że bywało bardzo różnie, że bywało fatalnie, ale mimo wszystko jestem tu, gdzie jestem. i jestem, zadowolona z tego, kim się po tym wszystkim stałam.
to, co mnie nie zadowala, to to, kim po tym wszystkim stali się, dla mnie i dla siebie nawzajem, ludzie, u boku których zaczynałam rok szkolny 2013/2014. o tym też mogłabym wam opowiedzieć, ale tu zwyczajnie szkoda mi czasu. stało się, co się stało i jeśli zastanawiacie się, czy jest mi jakoś źle z tego powodu, to nie. nie, jest mi niemal źle, że aż tak dobrze to znoszę. stało się, co miało się stać.
pod koniec mojego pierwszego roku w tej szkole na korytarzach nie było widać praktycznie nikogo z najstarszego rocznika. nie mogłam tego zrozumieć. dlaczego nie przychodzą? nie chcą spędzić ostatnich lekcji razem, w komplecie? naprawdę są aż tak leniwi, żeby nie przyjść się pożegnać? teraz już pięknie wszytko rozumiem i nie dziwię się ani troszeczkę.
nic nie wymęczyło mnie tak, jak ta szkoła i w chwili wystawienia ocen ogłosiłam: do zakończenia mnie tu nie zobaczycie.
oceny wystawili 10 czerwca.
nie zobaczyli mnie.
jutro pójdę odebrać parę nagród i podziękowań. sama nie podziękuję. no, dyrektorowi, gdy będę odbierać świadectwo. może anglistce aka jedynej osobie, która mnie tam czegoś nauczyła. i mojej klasie, za ostatnie 12 lat. i chociaż na zakończeniu podstawówki, które w praktyce nie zmieniało nic, płakałam jak dziecko, teraz nie uronię nawet łezki. choć przecież to już naprawdę koniec.
później pójdziemy na lody, jak co roku. może na piwo, jak zawsze w tym roku. a później spotkamy się z K, po raz pierwszy od roku. wieczorem wyjdziemy do parku albo pojedziemy nad zalew. wrócę do domu późno i siądę dokładnie tu, gdzie siedzę w tej chwili.
I będę czuła się jeszcze lepiej niż teraz, ze świadomością, że już nigdy nie muszę tam wrócić.
cieszę się na to lato. zamierzam mocno się zregenerować. przypomnieć sobie, kim byłam, zanim to wszystko się zaczęło i zarysować to, kim jestem teraz. odpocząć. znaleźć fragment swojego dawnego spokoju.
cieszę się na wyjazd nad morze w lipcu. chociaż moja rodzinka bywa męcząca i choć w tym roku zorganizowali nam dwudziestoosobowe towarzystwo. uwielbiam morze. uwielbiam to, że mogę wyrwać się stąd na moment. uwielbiam klimat podróży. nawet, jeśli częścią tej podróży jest X. to nadal zabawne, jak moi rodzice musieli zaprzyjaźnić się akurat z jego rodziną.
i cieszę się na wrzesień. nie mogę się doczekać mojego nowego początku.  możliwości wykreowania całkiem nowej siebie. jestem gotowa i jestem pełna nadziei, i nie boję się ani trochę.
i generalnie cieszę się na resztę życia. jest 22.49, 23 czerwca 2016r., siedzę na ziemi na tarasie za domem, jest kompletnie ciemno i robi się zimno, a ja cieszę się na resztę życia.

środa, 8 czerwca 2016

III

No więc zrobiłam to. Zdałam.
Gdy w dokładnie ten sposób ogłosiłam to na twitterze dwie czy trzy godziny temu, jedno z tych słodkich dziewczątek przewijających mi się przez timeline pogratulowało mi pięknie i spytało, z czego byłam zagrożona. I muszę się przyznać, że parsknęłam.
To chyba już ten moment, w których zdradzam wam, że nigdy nie byłam zagrożona z żadnego przedmiotu. Nigdy nie groziła mi nawet trója na świadectwie. W tym roku, kończąc trzecią klasę gimnazjum, po raz pierwszy na semestr wystawią mi cztery - z edukacji dla bezpieczeństwa. Moja średnia i tak nie spadnie przez to poniżej 5,30. Tak było zawsze, przychodzi mi bez większego wysiłku, i przez 16 lat mojego życia przyzwyczaiłam się do tego, że wszyscy wiedzą.
Bo naprawdę, wszyscy mnie znają tu znają i wiedzą. Więc gdy Nataszka całkiem poważnie spytała, z czego się wybroniłam, nie wiedziałam, jak zareagować.
Ale Nataszka nie jest stąd, więc po prostu nie wiedziała. I fakt, że ktoś jednak czegoś o mnie nie wie, w niestandardowy sposób poprawił mi humor.
Szybko jednak sprostowałam, że nie chodzi o to, że udało mi się skończyć gimnazjum. Jak to pięknie ujął F jeszcze w kwietniu, gdy przygnębiona wyborem szkoły próbowałam przesortować pomysł oblania roku całą klasą, nawet jakbym chciała to się nie da. Zawalając wszystko, co dało się zawalić przez ostatnie dwa miesiące, i tak wyszłabym na pozytywne. Oczywiście nie upchałabym tego w 140 znakach, więc powiedziałam po prostu, że zdałam egzamin wewnętrzny do liceum.
Sprawdzian kompetencji z języka angielskiego w ramach rekrutacji do klasy 1 preIB przygotowującej do matury międzynarodowej. 31/40 punktów, a więc 31 dodatkowych punktów rekrutacyjnych.
Jeszcze wczoraj byłam przekonana, że niczego nigdy tak nie zawaliłam jak tego testu. 50% z niego wydawało mi się niemożliwe. Wszyscy wkoło powtarzali mi, że dałam radę a mnie tylko zalewała krew, bo nikt z nich tam nie był i nikt nie widział, poza tym i tak nikomu z nich nic by to nie powiedziało. Ale wspierali mnie dzielnie. K napisał mi nawet, że nie zna nikogo, kto mówi po angielsku lepiej niż ja. Nie mogę powiedzieć, że uwierzyłam, ale sam fakt, że po trzech semstrach spędzonych w angielskiej szkole potrafił zasugerować coś takiego podniósł moje ego na kompletnie nowy poziom.
Zaraz po odebraniu zaświadczenia o wyniku napisałam mu, co i jak, a wtedy on zawiesił mi telefon swoją radością. A była ze mną, pokazała mi moje nazwisko na stosunkowo krótkiej (61 nazwisk) liście przyjętych i się popłakała. I dzwoniła zaraz jak wyszliśmy i przez jej telefon usłyszałam gratulacje od całej swojej klasy. J dzwoniła prosto z Gdańska i, jak powiedziała, wszyscy mi gratulują, a X jeszcze raz osobno. S i F napisali do mnie jeszcze przed chwilą, a N, która nadal udaje, że nie istnieję i/lub próbuje prowadzić ze mną jakieś chore gierki, kazała A mnie od niej uściskać.
Jeśli chodzi o rekrutację, z około 140 chętnych zostało nas 61 na 30 miejsc. I powiem wam całkiem szczerze, że jestem o siebie bardzo spokojna.
Nie wiem wlasciwie, w jaki sposób miałoby was to wszystko zainteresować, ale po raz pierwszy odkąd pamiętam jestem z siebie naprawdę dumna. I jeśli to nie jest dobry powód, żeby machnąć ładny post, to ja nie wiem co nim jest.

czwartek, 2 czerwca 2016

II

No więc, stało się.
Jutro, a właściwie już dzisiaj, bo tej samej doby, wieczorem po raz ostatni zatańczę na szkolnej imprezie z ludźmi, z którymi tańczę na takich imprezach od 12 lat.
Próbuję skleić parę zdań na ten temat już od dłuższego czasu, ale w ogóle mi nie idzie. Dzisiaj na matmie G westchnął ciężko i ogłosił że "dzięki Bogu za miesiąc już nas tu nie będzie". I nie miałam jak zaprzeczyć, bo od miesięcy odliczam dni do momentu, gdy się stąd wyniesiemy (21). Ale tak uderzyło mnie to, co powiedział, że wciąż tłucze mi się po czaszce.
Za miesiąc już nas tu nie będzie. Od dwudziestego czwartego czerwca tego roku już nigdy nie usiądziemy w jednej klasie. Już nie będziemy mieli możliwości, żeby spisać od siebie zadanie. Już nie pogramy w siatkę na przerwie. D już nie wygugluje mi odpowiedzi na sprawdzanie, O nie będzie więcej szukać desperacko błędów nauczycieli w ocenie moich kartkówek (a zawsze znajduje), S nie rzuci mi rozpaczliwego spojrzenia spod tablicy, a F nie napisze dopytać o lekcje z niemieckiego. Każde z nas pójdzie w swoją stronę i choć wiemy o tym od dawna, nadal wydaje się to nierealne.
Znamy się w większości od samego początku przedszkola. Co w praktyce równa się całemu życiu, bo nie uwierzę, że pamiętacie co się z wami działo, zanim skończyliście trzy lata. Nie pamiętam czasów, kiedy ich nie znałam.
Z roku na rok łączu nas coraz mniej. Z niektórymi nie mam prawie nic do czynienia. Z kilkoma nawet nie rozmawiam. Może gdybym poznała ich teraz nawet bym ich nie polubiła. Pewnie tak, w końcu uchodzą za bandę nadętych dupków i bezczelnych suk. Ale gdy się poznawialiśmy, od przyjaciół nie wymagało się bóg wie czego. Wystarczało, że mieli twoje imię w serduszku.
Wszyscy zdajemy sobie sprawę, że żaden z nas friendship goal. Nikt nie łudzi się, że tą relacja przetrwa próbę czasu, zmiany czy odległości. W każdym razie, nie w całości. Wiemy, że poznamy ludzi bardziej inteligentnych, zabawniejszych, milszych, bardziej podobnych do nas. Jesteśmy świadomi faktu, że będziemy budować nowe związki, dojrzalsze i ciekawsze. Ale nie da się zapomnieć,że takiej więzi jak ze sobą nawzajem nie nawiążemy już nigdy z nikim.
Bo choćby nie wiem, jak fantastycznie nie byli ludzie, których poznamy, to już nigdy nie będzie to. Nigdy nie zobaczą, jak dojrzewamy. Nie będą świadkami naszych pierwszych rozterek i zauroczeń, nie zobaczą nas upapranych pomidorówką z makaronem w kształcie zwierzątek, nie uśmiechną się do nas na pasowaniu na świetliczka i nie będą drzeć się jak opętani CHODZIŁEM Z NIM/NIĄ DO PODSTAWÓWKI za każdym razem, gdy będziemy odbierać nagrody. Nie będą mogli westchnąć "boże,  w pięciolatkach nie byłaś taka problemowa"  czy "wolałem cię jak nie miałaś okresu". Nie spojrzą na nas z politowaniem i nie zaczną zdania od "zawsze byłaś..." albo "całe życie ci mówię...".  Nasi rodzice nie spytają o nich przy obiedzie i nie wyściskają w ich urodziny.
Jutro mamy bal. Przyjadę na salę, uściskam na powitanie jakieś trzydzieści że stu pięćdziesięciu osób, obejrzę ich sobie dokładnie, przypomni mi się zdjęcie z balu karnawałowego z 2004, w oku zakręci łza, ale nie rozpłaczę się, bo będę się bała o mejkap. Zrobimy 736262 zdjęć, polonez wyjdzie nam perfekcyjnie, najemy się za wszystkie czasy, a potem będziemy się świetnie bawić. O północy dyrektor ogłosi, że mamy ostatnią piosenkę i po niej rozryczę się jak bóbr.
Przed nami jeszcze całe lato i na pewno będziemy tańczyć jeszcze nie raz. Ale już nigdy nie w takiej atmosferze. Nie w takim klimacie.
Gdy dzisiaj opowiadałam wszystko K, wydawał się mieć tak samo mieszane uczucia jak ja.
Koniec dzieciństwa, taki definitywny. Kończycie długi etap.
Kończymy długi etap. I jesteśmy na to gotowi.
Tak bardzo, jak się da.

środa, 25 maja 2016

I

Słyszałem kiedyś, że najtrudniej zawsze jest zacząć. I nie wiem, u mnie to nie działa.
Początki są proste. Ciekawe, świeże i interesujące. Lubię zaczynać, zaczynam często i zawsze robię to z pasją i rozmachem. Później... Później bywa różnie, ale na razie jesteśmy na wstępie.
Bloga jeszcze nie miałam. Często chciałam, ale nigdy nie wiedziałam jak się za to zabrać. Poza tym, wszystkie moje cojeśli nie dawały mi żyć. Cojeśli nikt nie będzie tego czytał, cojeśli zaraz mi się znudzi, cojeśli ktoś mnie znajdzie, cojeśli się tylko zbłaźnię, cojeślicojeślicojeśli... I wiecie co? Kompletnie nic. I gdy już doszłam do tego wniosku, jednym z moich postanowień noworocznych zostało założenie i bardziej lub mniej ambitne prowadzenie bloga.
Więc jestem. I nie wiem, jak to zabrzmi, ale wcale nie jestem tu dla was. To znaczy, super, jeśli jesteście. A jeśli z jakiegoś powodu, którego jeszcze nie potrafię sobie wyobrazić, zostaniecie, będę was kochać już zawsze. Ale jeśli nie zostaniecie, ja będę tu i tak. Dla siebie. I nie będę nic zmieniać, żeby was tu trzymać. Ale i tak, super, jeśli czytacie.
We wstępach na blogach z reguły mówi się coś o sobie. Nie wiem, w jaki sposób takie informacje jak mój ulubiony kolor czy to, ile przysiadów dziennie robię miałyby pomóc wam mnie zrozumieć. Nie wiem też, co mogłabym o sobie powiedzieć.
Nie wiem, kim jestem. Inaczej: nie wiem, czy wiem, kim jestem. Ostatnie kilka (kilkanaście?) miesięcy było dla mnie jednym wielkim?¿¿?¿?? I nie chcę o tym mówić, może jeszcze nie teraz. Tak czy inaczej, pomijając to, jak trudny okres to dla mnie był, to było coś ważnego. Dorosłam i zrozumiałam tyle rzeczy, zmieniłam spojrzenie na świat, zmieniłam się. Czasem jeszcze tęsknię, za tym dzieciątkiem, którym byłam, ale wspominam je coraz rzadziej. Mam za to wrażenie, że moi najbliżsi wzdychają za nim coraz częściej.
Myślę, że jestem tu, gdzie jestem, bo nikt mnie nie rozumie i nikt się nawet nie stara. Mówiąc nikt, wliczam też siebie. Kompletnie nie potrafię nadążyć za tym, co się we mnie dzieje i choć mam wokół siebie ludzi, którzy pomagali mi nieraz, nie potrafię nikomu tego wyjaśnić. Umiem za to wymagać od nich, żeby potrafili i wpadać w dziki szał (furię dzikiej kozy, jak określiła to Inga którejś nocy na campingu w Grimaud dwa lata temu), gdy nie są w stanie sprostać moim oczekiwaniom. Chociaż, podkreślam jeszcze raz, sama sobie nie prostam.
Wczoraj skończyłam 16 lat.
Ta informacja powiedziała wam mniej więcej tyle, że urodziłam się 24. maja 2000r i stąd jesteśmy już kilka kroków do zrozumienia.
Tak, jestem jedną z tych nierozumianych, superdojrzałych nastolatek, które zajmują się głównie wzdychaniem i przewracaniem oczami w reakcji na płytkość rówieśników. Nie zrozumcie mnie źle, ja naprawdę uwielbiam swoich znajomych/kolegów/przyjaciół i spędzam z nimi mnóstwo czasu. No dobrze, ostatnio mniej, ale wciąż świetnie się z nimi bawię. Tylko, gdy nie mam humoru na głupie, nierzadko pijackie żarty i próbuję zmieniać temat na poważniejszy, odbijam się od ściany. Ale pomijając mój wiek, który przecież jest tylko liczbą, na podstawie mojej daty urodzenia możecie już naszkicować sobie jakiś ogólny obraz mojej osoby. Jestem spod znaku bliźniąt, a jeśli siedzicie w tym chociaż trochę, wiecie, że wszystkie bliźnięta są takie same.
A jeśli nie siedzicie w tym w ogóle, są przede wszystkim dobre w słowa. Więc siedzę sobie tak już dłuższą chwilę i składam literki, i zastanawiam się, co jeszcze powinnam nadmienić zanim się podpiszę.
Może wspomnę jeszcze, że bycie nastolatką ostro mnie rozczarowuje. Choćby wczoraj. W czasach Hanny Montany wyobrażałam sobie swoje szesnaste urodziny jako wielkie święto z głośnym popem w tle i pewnie was nie zaskoczę, ale tak nie było. K przetrzymał mnie do pierwszej w nocy, żeby złożyć mi życzenia jeszcze w swojej strefie czasowej. J równo o północy wysłała mi długachnego smsa, w którym obiecywała, że wszystko naprawimy. I wiecie, spotkałam się z nią. I naprawiamy, i wierzę, że najgorsze za nami. B śpiewała mi na przystanku, gdy czekałyśmy na autobus, jadąc na dni otwarte do liceum. X dojechał do nas chwilę później i był tak uroczy że ojojoj. O nim opowiem wam więcej, na pewno, może już następnym razem. Dojechała do nas reszta i choć pokłóciłam się z N, było bardzo miło. Wieczorem wyjaśniłam sobie wszystko z A i było ciężko, ale dałyśmy radę. P nie odezwała się ani słowem i nie żałuję.
Sporo płakałam, ale zawsze dużo płaczę. Dzisiaj jak tylko I wyszła z kościoła (#noshame, jestem z niej bardzo dumna) pojechałyśmy razem świętować nad zalew, chociaż było zimno i wiało jak wściekłe. Swoją drogą, ma urodziny wtedy, kiedy Kamil Stoch i zazdroszczę jej tak bardzo. Reszta czekała już tam na nas z torem i prezentami, co nie zaskoczyło nas w ogóle, ale rozczuliło jak co roku. Oczywiście, wszystko zaplanowała A i gdy przyjechałyśmy była już strzępkiem nerwów. Jest straszną perfekcjonistką. Zresztą, jest skorpionem.
W sumie nawet nie lubię tej zalewowej atmosfery, zwłaszcza, że tą najmniej zalaną z reguły jestem ja, a trzymanie chłopców dwa razy większych ode mnie z dala od wody jest trochę trudne. Bo woda jest lodowata, jeszcze trzy tygodnie temu przymarzała nad ranem i kąpiele pod wpływem są raczej niewskazane. Opalać się też nie zamierzłaam, słońce pojawiało się i znika, ale dzisiaj chciałam jechać. Nie ma jeszcze sezonu, kąpielisko jest zamknięte, a zalew praktycznie nasz. Puściliśmy muzykę z głośnika telefonu i kilka godzin zleciało nie wiadomo kiedy. Z dnia na dzień coraz bardziej klarują nam się plany na wakacje.
Widzicie, zaczynanie jest proste. Chciałam tylko krótko oznajmić, że zaczynam, a wyszedł mi całkiem ładny monolog. Jeśli nie zapomnę, odezwę się niedługo i opowiem wam trochę o mojej grupie nadętych dupków, walce z ocenami rocznymi albo tym, co akurat wtedy będzie irytować mnie najbardziej. A jeśli zapomnę, kiedyś i tak znajdę tego bloga, i najwyżej zacznę jeszcze raz.
Po raz pierwszy na swoim pierwszym blogu,
M.