czwartek, 23 czerwca 2016

IV

jest 21.53, i całkiem ładny wieczór, tylko nie pada. K nazwał to zdanie "największym bullshitem jaki kiedykolwiek słyszał" ale tak właśnie to widzę. gdyby padało wieczór byłby piękny.
tak czy inaczej, siedzę na tarasie w bujanym fotelu swojej mamy i próbuję wzbudzić w sobie chociaż odrobinkę smutku czy nostalgii. cały dzień było obrzydliwie gorąco i czułam że zrobi mi się niedobrze jak tylko wystawię paluszek za okno dostanę jakiegoś ciekawego podrażnienia. dopiero teraz odważyłam się wyjść. nadal nie jest chłodno i wciąż nie bardzo mam czym oddychać ale przynajmniej już nie świeci. słońce przed chwilą zaszło i niebo nade mną jest granatowe, ale w oddali jeszcze żółte. mój dzielny pies obronny ujada gdzieś przed domem, słyszę ją nawet przez słuchawki. od czasu do czasu muzykę przerywa cichy brzdęk powiadomienia o wiadomości od K, który pakuje się właśnie i strasznie histeryzuje. Mala kuli się tuż obok na krześle wędkarskim (właśnie w tej chwili próbowała poprawić oparcie i odpadło) i odkąd tu przyszła trajkocze. nie wiem, czy wie, że jej nie słucham, od czasu do czasu śmieję się, żeby dotrzymać jej kroku. wiem, że potrzebuje mojej uwagi. obdarzenie jej nią to jedno z moich wakacyjnych postanowień.
patrzę w górę i próbuję dowalić sobie faktem, że wakacje zaczynają się jutro. jutro po raz ostatni wejdę do klasy z ludźmi, z którymi w jednej klasie siedziałam całe życie. nigdy więcej. tylko jutro. kocham ich wszystkich nad życie, ale nie potrafię zmusić się do choćby skrzywienia twarzy nad tą myślą.
kończę jutro szkołę, której, jak byłam pewna, końca miałam nie dożyć. nieraz myślałam że ten dzień nie nadejdzie. albo że ja go nie zobaczę. wiecie, ten dzień, który jest jutro.
siedząc sobie (teraz już całkiem sama, nie licząc K wiszącego cichutko na telefonie gdzieś tam w Anglii) za swoim domem czuję się lepiej niż kiedykolwiek przez ostatnie trzy lata. tu mogłabym wam o nich opowiedzieć, ale nie wiem, jak bym to zniosła. kiedyś wam powiem. jak już nabiorę do tego dystansu. chcę tylko, żebyście wiedzieli, że bywało bardzo różnie, że bywało fatalnie, ale mimo wszystko jestem tu, gdzie jestem. i jestem, zadowolona z tego, kim się po tym wszystkim stałam.
to, co mnie nie zadowala, to to, kim po tym wszystkim stali się, dla mnie i dla siebie nawzajem, ludzie, u boku których zaczynałam rok szkolny 2013/2014. o tym też mogłabym wam opowiedzieć, ale tu zwyczajnie szkoda mi czasu. stało się, co się stało i jeśli zastanawiacie się, czy jest mi jakoś źle z tego powodu, to nie. nie, jest mi niemal źle, że aż tak dobrze to znoszę. stało się, co miało się stać.
pod koniec mojego pierwszego roku w tej szkole na korytarzach nie było widać praktycznie nikogo z najstarszego rocznika. nie mogłam tego zrozumieć. dlaczego nie przychodzą? nie chcą spędzić ostatnich lekcji razem, w komplecie? naprawdę są aż tak leniwi, żeby nie przyjść się pożegnać? teraz już pięknie wszytko rozumiem i nie dziwię się ani troszeczkę.
nic nie wymęczyło mnie tak, jak ta szkoła i w chwili wystawienia ocen ogłosiłam: do zakończenia mnie tu nie zobaczycie.
oceny wystawili 10 czerwca.
nie zobaczyli mnie.
jutro pójdę odebrać parę nagród i podziękowań. sama nie podziękuję. no, dyrektorowi, gdy będę odbierać świadectwo. może anglistce aka jedynej osobie, która mnie tam czegoś nauczyła. i mojej klasie, za ostatnie 12 lat. i chociaż na zakończeniu podstawówki, które w praktyce nie zmieniało nic, płakałam jak dziecko, teraz nie uronię nawet łezki. choć przecież to już naprawdę koniec.
później pójdziemy na lody, jak co roku. może na piwo, jak zawsze w tym roku. a później spotkamy się z K, po raz pierwszy od roku. wieczorem wyjdziemy do parku albo pojedziemy nad zalew. wrócę do domu późno i siądę dokładnie tu, gdzie siedzę w tej chwili.
I będę czuła się jeszcze lepiej niż teraz, ze świadomością, że już nigdy nie muszę tam wrócić.
cieszę się na to lato. zamierzam mocno się zregenerować. przypomnieć sobie, kim byłam, zanim to wszystko się zaczęło i zarysować to, kim jestem teraz. odpocząć. znaleźć fragment swojego dawnego spokoju.
cieszę się na wyjazd nad morze w lipcu. chociaż moja rodzinka bywa męcząca i choć w tym roku zorganizowali nam dwudziestoosobowe towarzystwo. uwielbiam morze. uwielbiam to, że mogę wyrwać się stąd na moment. uwielbiam klimat podróży. nawet, jeśli częścią tej podróży jest X. to nadal zabawne, jak moi rodzice musieli zaprzyjaźnić się akurat z jego rodziną.
i cieszę się na wrzesień. nie mogę się doczekać mojego nowego początku.  możliwości wykreowania całkiem nowej siebie. jestem gotowa i jestem pełna nadziei, i nie boję się ani trochę.
i generalnie cieszę się na resztę życia. jest 22.49, 23 czerwca 2016r., siedzę na ziemi na tarasie za domem, jest kompletnie ciemno i robi się zimno, a ja cieszę się na resztę życia.

środa, 8 czerwca 2016

III

No więc zrobiłam to. Zdałam.
Gdy w dokładnie ten sposób ogłosiłam to na twitterze dwie czy trzy godziny temu, jedno z tych słodkich dziewczątek przewijających mi się przez timeline pogratulowało mi pięknie i spytało, z czego byłam zagrożona. I muszę się przyznać, że parsknęłam.
To chyba już ten moment, w których zdradzam wam, że nigdy nie byłam zagrożona z żadnego przedmiotu. Nigdy nie groziła mi nawet trója na świadectwie. W tym roku, kończąc trzecią klasę gimnazjum, po raz pierwszy na semestr wystawią mi cztery - z edukacji dla bezpieczeństwa. Moja średnia i tak nie spadnie przez to poniżej 5,30. Tak było zawsze, przychodzi mi bez większego wysiłku, i przez 16 lat mojego życia przyzwyczaiłam się do tego, że wszyscy wiedzą.
Bo naprawdę, wszyscy mnie znają tu znają i wiedzą. Więc gdy Nataszka całkiem poważnie spytała, z czego się wybroniłam, nie wiedziałam, jak zareagować.
Ale Nataszka nie jest stąd, więc po prostu nie wiedziała. I fakt, że ktoś jednak czegoś o mnie nie wie, w niestandardowy sposób poprawił mi humor.
Szybko jednak sprostowałam, że nie chodzi o to, że udało mi się skończyć gimnazjum. Jak to pięknie ujął F jeszcze w kwietniu, gdy przygnębiona wyborem szkoły próbowałam przesortować pomysł oblania roku całą klasą, nawet jakbym chciała to się nie da. Zawalając wszystko, co dało się zawalić przez ostatnie dwa miesiące, i tak wyszłabym na pozytywne. Oczywiście nie upchałabym tego w 140 znakach, więc powiedziałam po prostu, że zdałam egzamin wewnętrzny do liceum.
Sprawdzian kompetencji z języka angielskiego w ramach rekrutacji do klasy 1 preIB przygotowującej do matury międzynarodowej. 31/40 punktów, a więc 31 dodatkowych punktów rekrutacyjnych.
Jeszcze wczoraj byłam przekonana, że niczego nigdy tak nie zawaliłam jak tego testu. 50% z niego wydawało mi się niemożliwe. Wszyscy wkoło powtarzali mi, że dałam radę a mnie tylko zalewała krew, bo nikt z nich tam nie był i nikt nie widział, poza tym i tak nikomu z nich nic by to nie powiedziało. Ale wspierali mnie dzielnie. K napisał mi nawet, że nie zna nikogo, kto mówi po angielsku lepiej niż ja. Nie mogę powiedzieć, że uwierzyłam, ale sam fakt, że po trzech semstrach spędzonych w angielskiej szkole potrafił zasugerować coś takiego podniósł moje ego na kompletnie nowy poziom.
Zaraz po odebraniu zaświadczenia o wyniku napisałam mu, co i jak, a wtedy on zawiesił mi telefon swoją radością. A była ze mną, pokazała mi moje nazwisko na stosunkowo krótkiej (61 nazwisk) liście przyjętych i się popłakała. I dzwoniła zaraz jak wyszliśmy i przez jej telefon usłyszałam gratulacje od całej swojej klasy. J dzwoniła prosto z Gdańska i, jak powiedziała, wszyscy mi gratulują, a X jeszcze raz osobno. S i F napisali do mnie jeszcze przed chwilą, a N, która nadal udaje, że nie istnieję i/lub próbuje prowadzić ze mną jakieś chore gierki, kazała A mnie od niej uściskać.
Jeśli chodzi o rekrutację, z około 140 chętnych zostało nas 61 na 30 miejsc. I powiem wam całkiem szczerze, że jestem o siebie bardzo spokojna.
Nie wiem wlasciwie, w jaki sposób miałoby was to wszystko zainteresować, ale po raz pierwszy odkąd pamiętam jestem z siebie naprawdę dumna. I jeśli to nie jest dobry powód, żeby machnąć ładny post, to ja nie wiem co nim jest.

czwartek, 2 czerwca 2016

II

No więc, stało się.
Jutro, a właściwie już dzisiaj, bo tej samej doby, wieczorem po raz ostatni zatańczę na szkolnej imprezie z ludźmi, z którymi tańczę na takich imprezach od 12 lat.
Próbuję skleić parę zdań na ten temat już od dłuższego czasu, ale w ogóle mi nie idzie. Dzisiaj na matmie G westchnął ciężko i ogłosił że "dzięki Bogu za miesiąc już nas tu nie będzie". I nie miałam jak zaprzeczyć, bo od miesięcy odliczam dni do momentu, gdy się stąd wyniesiemy (21). Ale tak uderzyło mnie to, co powiedział, że wciąż tłucze mi się po czaszce.
Za miesiąc już nas tu nie będzie. Od dwudziestego czwartego czerwca tego roku już nigdy nie usiądziemy w jednej klasie. Już nie będziemy mieli możliwości, żeby spisać od siebie zadanie. Już nie pogramy w siatkę na przerwie. D już nie wygugluje mi odpowiedzi na sprawdzanie, O nie będzie więcej szukać desperacko błędów nauczycieli w ocenie moich kartkówek (a zawsze znajduje), S nie rzuci mi rozpaczliwego spojrzenia spod tablicy, a F nie napisze dopytać o lekcje z niemieckiego. Każde z nas pójdzie w swoją stronę i choć wiemy o tym od dawna, nadal wydaje się to nierealne.
Znamy się w większości od samego początku przedszkola. Co w praktyce równa się całemu życiu, bo nie uwierzę, że pamiętacie co się z wami działo, zanim skończyliście trzy lata. Nie pamiętam czasów, kiedy ich nie znałam.
Z roku na rok łączu nas coraz mniej. Z niektórymi nie mam prawie nic do czynienia. Z kilkoma nawet nie rozmawiam. Może gdybym poznała ich teraz nawet bym ich nie polubiła. Pewnie tak, w końcu uchodzą za bandę nadętych dupków i bezczelnych suk. Ale gdy się poznawialiśmy, od przyjaciół nie wymagało się bóg wie czego. Wystarczało, że mieli twoje imię w serduszku.
Wszyscy zdajemy sobie sprawę, że żaden z nas friendship goal. Nikt nie łudzi się, że tą relacja przetrwa próbę czasu, zmiany czy odległości. W każdym razie, nie w całości. Wiemy, że poznamy ludzi bardziej inteligentnych, zabawniejszych, milszych, bardziej podobnych do nas. Jesteśmy świadomi faktu, że będziemy budować nowe związki, dojrzalsze i ciekawsze. Ale nie da się zapomnieć,że takiej więzi jak ze sobą nawzajem nie nawiążemy już nigdy z nikim.
Bo choćby nie wiem, jak fantastycznie nie byli ludzie, których poznamy, to już nigdy nie będzie to. Nigdy nie zobaczą, jak dojrzewamy. Nie będą świadkami naszych pierwszych rozterek i zauroczeń, nie zobaczą nas upapranych pomidorówką z makaronem w kształcie zwierzątek, nie uśmiechną się do nas na pasowaniu na świetliczka i nie będą drzeć się jak opętani CHODZIŁEM Z NIM/NIĄ DO PODSTAWÓWKI za każdym razem, gdy będziemy odbierać nagrody. Nie będą mogli westchnąć "boże,  w pięciolatkach nie byłaś taka problemowa"  czy "wolałem cię jak nie miałaś okresu". Nie spojrzą na nas z politowaniem i nie zaczną zdania od "zawsze byłaś..." albo "całe życie ci mówię...".  Nasi rodzice nie spytają o nich przy obiedzie i nie wyściskają w ich urodziny.
Jutro mamy bal. Przyjadę na salę, uściskam na powitanie jakieś trzydzieści że stu pięćdziesięciu osób, obejrzę ich sobie dokładnie, przypomni mi się zdjęcie z balu karnawałowego z 2004, w oku zakręci łza, ale nie rozpłaczę się, bo będę się bała o mejkap. Zrobimy 736262 zdjęć, polonez wyjdzie nam perfekcyjnie, najemy się za wszystkie czasy, a potem będziemy się świetnie bawić. O północy dyrektor ogłosi, że mamy ostatnią piosenkę i po niej rozryczę się jak bóbr.
Przed nami jeszcze całe lato i na pewno będziemy tańczyć jeszcze nie raz. Ale już nigdy nie w takiej atmosferze. Nie w takim klimacie.
Gdy dzisiaj opowiadałam wszystko K, wydawał się mieć tak samo mieszane uczucia jak ja.
Koniec dzieciństwa, taki definitywny. Kończycie długi etap.
Kończymy długi etap. I jesteśmy na to gotowi.
Tak bardzo, jak się da.